Ile blizn powinno zdobić twarze nieumarłych? Jak niebieskie (fioletowe bądź blade) winny być ich usta oraz skóra? Gdzie leży granica pomiędzy krwawym spektaklem a przekraczaniem granic masakry? To tylko kilka z wielu pytań, które dręczą filmowców podejmujących się nakręcenia filmu o zombie. A kiedy taka produkcja jest równocześnie komedią romantyczną, pytania stają się jeszcze bardziej skomplikowane.
To właśnie casus filmu „Wiecznie żywy”, filmowej adaptacji powieści autorstwa Isaaca Mariona z 2011 roku, w której czuły i wrażliwy zombie zwany R (Nicholas Houl) zakochuje się w osobniczce przebywającej niezmiennie od wielu lat pośród żywych – Julie (Theresa Palmer). Film został przeniesiony na ekran przez scenarzystę/reżysera Jonathana Levine’a („Pół na pół”). To jego pierwsze kroki na gatunkowym obszarze zombie-kina, jednakże twórca od samego początku czuł się znakomicie w starciu z tematem nieumarłych, w których tkwi jeszcze iskierka życia.
„Utożsamiłem się z główną filmową ideą”, mówi Levine,. „Główny bohater to facet, który jest uwięziony we własnym ciele, nie czuje się dobrze w kontaktach z pewną dziewczyną i desperacko poszukuje sposobu na wyrażenie tego, co w nim tkwi. To motywy, które od zawsze zwracały moją uwagę w kinie, zwłaszcza w filmach Johna Hughesa, w których szkolnemu popychadłu zdarzało się zdobyć dziewczynę marzeń”.
Levine przyznaje, że inspirował się tymi klasycznymi komediami z lat 80., dodając do listy również „Edwarda Nożycorękiego” Tima Burtona z 1990 roku – przede wszystkim pod kątem gotyckiego wyglądu mocno bladego bohatera imieniem R. „Nie chcieliśmy błyszczącego zombie”, zaznacza stanowczo Jonathan Levine. Wraz ze specjalistą od charakteryzacji, Adrienem Morotem, spędzili wiele czasu na dyskusjach na temat idealnego wyglądu zombie w „Wiecznie żywym”.
W kinach od 1 marca.
*tłumaczenie fragmentu artykułu z NYT