Krakowskie święto niezależnego kina zainaugurował pokaz "Śmierci Stalina" . Obok czarnej komedii Armanda Iannucciego w programie festiwalu znalazł się również inny nietypowy film o kulisach wielkiej polityki - "Spotkanie na szczycie".
Śmiech przez łzy? Dla wielu takie potraktowanie sowieckiego zamordyzmu będzie nie do przyjęcia. Tym bardziej, iż chodzi o jeden z najbardziej zbrodniczych i krwawych reżimów w historii. Szkocki reżyser Armando Iannucci pokazuje terror chyba w zbyt krzywym zwierciadle. "Śmierć Stalina" to bowiem czarna komedia, w której historyczne realia częściej uwierają niż przerażają.
Iannucci udowodnił w "Zapętlonych", iż potrafi przenikliwie wyśmiewać mechanizmy władzy. Tutaj w równie błyskotliwy sposób, grubą kreską kreśli karykatury architektow stalinizmu, a ich knowania rozgrywa w jeszcze bardziej gęstych oparach absurdu. Tyle, że wobec wymagającego tematu wyjściowego to za mało. Konwencja a'la "Ubu Król" z jednej strony obnaża małostkowość, podłość, megalomanię świty Stalina, z drugiej - czyni z bohaterów uczestników farsy o wysokim stopniu umowności.
Niech nikogo nie zmyli fakt zakazania filmu w putinowskiej Rosji. "Śmierć Stalina" daleka jest od demaskatorskich, zaangażowanych czy oskarżycielskich treści. Całość ogląda się niczym uniwersalną, pozbawioną kontekstu czasowego satyrę na kult jednostki i autorytaryzm. Tyle, że trudno uznać śmiechu przez nią prowokowanego za oczyszczający. Na szczęście jest wyborne aktorstwo. Świetna obsada (Steve Buscemi jako Chruszczow, Jeffrey Tambor jako Malenkow, Simon Beale jako Beria, Michael Palin jako Mołotow) uwiarygadnia przerysowane postaci.
O polityce najwyższego szczebla opowiada również inny film pokazywany na Netia Off Camera. "Spotkanie na szczycie" za punkt wyjścia obiera zjazd przywódców państw Ameryki Południowej w malowniczym, chilijskim górskim kurorcie. Widz obserwuje wydarzenie oczami prezydenta Argentyny. Hernan Blanco (grany przez niezmordowanego Ricardo Darina) to polityczny pragmatyk, mocno krytykowany w swojej ojczyźnie. Teraz czeka go potrójne wyzwanie. Musi petraktować z przywódcami innych państw w sprawie stworzenia naftowej unii, stawić czoła ujawnieniu partyjnych nadużyć z przeszłości, wreszcie zaradzić psychicznej zapaści córki.
Ten ostatni wątek, związany z somnabulicznymi stanami, mógłby posłużyć za kanwę pasjonującego, nadprzyrodzonego thrillera. Argentyńskiego reżysera Santiago Mitre bardziej interesują jednak kulisy wielkiej polityki, a przede wszystkim - jej socjotechniczna nadbudowa. Obserwujemy więc towarzyszące szczytowi gierki między głowami państw, wzajemne animozje i sympatie między krajami Południowej i Łacińskiej Ameryki, wreszcie próby nacisku ze strony USA na bieg wydarzeń. W iście kafkowskiej scenie, główny bohater przybywa na "audiencję" do wysłannika Stanów Zjednoczonych (w tej roli Christian Slater), by rozmawiać na temat scenariusza rokowań - oczywiście karkołomnego.
Film Mitre być może nie odkrywa (dosłownie i w przenośni) Ameryki. Całość jest jednak utrzymana we wciągającym, nieco odrealnionym klimacie. Polityczny thriller gadających głów państw szybko przekształca się w swoisty moralitet, z samotnym bohaterem stojącym na życiowym rozdrożu i podejmującym kluczowe nie tylko dla siebie decyzje. Nie bez powodu odpowiadający za ścieżkę dźwiękową maestro Alberto Iglesias, przygotował na finał prawdziwe mocne uderzenie.