Wykorzystujemy pliki cookies do poprawnego działania serwisu internetowego, oraz ulepszania jego funkcjonowania. Można zablokować zapisywanie cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki internetowej.
Data publikacji: 27.10.2018 A A A
Bohemian Rhapsody: Królowa była tylko jedna /recenzja filmu/
Łukasz Badula
fot. 20th Century Fox

Bizancjum Jej Królewskiej Mości ocalone, ale chyba zbyt wielkim kosztem. Film Bryana Singera to zbyt ugrzeczniona hagiografia Freddiego Mercury'ego, bardziej teledyskowy bryk niż dogłębne studium postaci. Choć Rami Malek w głównej roli potrafi przyprawić o gęsią skórkę.


Czołowi krytycy muzyczni nie byli zachwyceni. Wytykali kicz, wtórność, pretensjonalność. Również w branży trudno było znaleźć kogoś wróżącego sukces nagraniu "Bohemian Rhapsody". Ówczesny szef EMI - Roy Foster optował za publikacją utworu na stronie B singla. Blisko 6-minutowa mieszanka ballady, hard- rocka i operowych arii, zapowiadała się na najbardziej chybioną kompozycję roku 1975. Gwóźdź do trumny gwiazdy jednego przeboju, którą po "Killer Queen" była wówczas brytyjska formacja Queen. Stało się jednak inaczej. Dzisiaj właśnie to nagranie patronuje filmowej opowieści o zespole. I trzeba przyznać, iż twórcy fabuły składają kompozycji należyty hołd. Szkoda tylko, że z podobnym namaszczeniem podchodzą do pozostałych elementów legendy Queen. "Bohemian Rhapsody" to bowiem film zrobiony na klęczkach, bez odpowiedniego dystansu, uładzony na tyle, iż mogłaby podpisać się pod nim wytwórnia Disney'a. A przecież Freddie Mercury zasługiwał na fabułę dziką, niegrzeczną, nieokiełznaną, taką jak jego temperament.

 

Film- pomnik osierocony przez reżysera


Problem tkwi już w samym punkcie wyjściowym produkcji "Bohemian Rhapsody". Pieczę nad całością objęli bowiem muzycy Queen - Brian May i Roger Taylor oraz ich menadżer - Jim Beach. Wbrew zasadzie "niebycia podmiotem i przedmiotem", postanowili zafundować zmarłemu koledze pomnik, ale przy okazji pozostawić miejsce na cokole również dla siebie. Nic dziwnego, iż końcowy efekt jest dyskusyjny. Z jednej strony, obecność muzyków Queen jako decydentów gwarantuje fantastyczną ścieżkę dźwiękową, treść skupioną bardziej na osiągnięciach artystycznych niż skandalach obyczajowych, wreszcie królewską, bizantyjską, tak kochaną przez fanów otoczkę. Z drugiej strony, owo Bizancjum posiada bardzo wątłe scenariuszowe elementy konstrukcyjne. Legenda wygrywa z realizmem, dialogi drażnią sztucznością, a wszelkie kontrowersje są na wszelki wypadek sugerowane, a nie pokazywane wprost.


Być może rozdęte ambicje May'a, Taylora i Beacha mógłby pohamować jakiś charyzmatyczny filmowiec. Ktoś gotowy odrzucić hagiograficzną strukturę i wprowadzić do scenariusza trochę niekontrolowanego szaleństwa. Muzycy Queen wzięli jednak rozbrat z Saschą Baron Cohenem i odrzucili propozycję Davida Finchera. Za kamerą stanął Bryan Singer, słynący ze słabości do blockbusterowego przepychu i efektów specjalnych (seria "X-Men"). Stanął w najgorszym dla siebie momencie osobistym (oskarżenia o molestowanie seksualne), by tak naprawdę nigdy filmu nie dokończyć. Zrobił to za niego Dexter Fletcher, twórca m.in. mało porywającej biografii Eddiego "Orła" Edwardsa. "Bohemian Rhapsody" jest zatem dziełem pękniętym, reżysersko osieroconym. I to trochę na ekranie widać.

 

Jak hartowała się Cygańska Rapsodia


Twórca pokroju Finchera mógł z historii Mercury'ego i Queen uczynić prawdziwą grecką tragedię albo campowe arcydzieło. Singer, a za nim Fletcher mogą jedynie kompilować mozaikę kluczowych dla zespołu momentów. Przy teledyskowym montażu, atrakcyjnych wizualnie, komputerowo obrabianych ujęciach oraz bombastycznej muzyce, całość ogląda się bez znużenia. Z naciskiem na sekwencje dotyczące genezy przełomowych dla Queen nagrań.


Wspomnianemu "Bohemian Rhapsody" poświęcono chyba najbardziej brawurowy montażowo fragment całości. To prawdziwy majstersztyk filmowej magii, lepiący w jedną całość proces twórczy, relacje osobiste, piękno natury, a także humor sytuacyjny. Równie brawurowo została pokazana historia powstania "Another One Bites the Dust" (jednego z hitów, które napisał niedocieniany basista Queen - John Deacon). Chociaż akurat w tym wypadku, największe wrażenie robi zestawienie okoliczności powstania utworu ze sferą osobistą Mercury'ego, czyli, znowu po mistrzowsku zmontowana, scena eskapady bohatera do nocnego klubu dla homoseksualistów.

 

Heteryk- monogamista ze skłonnościami do panów


Temat biseksualizmu Mercury'ego był od momentu powstawania filmu kluczową kwestią nie tylko dla fanów Queen. Czy da się pokazać w mainstreamowym, hollywoodzkim filmie prawdę o hedonistycznym stylu życia bohatera? Jak twórcy potraktują homoseksualne związki wokalisty? Na ile kwestia AIDS będzie rzutować na filmową narrację o zespole? Pod tym względem "Bohemian Rhapsody" zaskakuje. Niekoniecznie na plus.


Można odnieść wrażenie, iż twórcy chcieli upiec jak najwięcej pieczeni na jednym ogniu. Przy okazji, przyjęli nieznośnie moralizatorską postawę. Mercury jest zatem zakochanym platonicznie heteroseksualnym monogamistą, który posiada skrywaną słabość do mężczyzn. Ta słabość sprowadza go oczywiście na złą, wyraźnie demonizowaną drogę. Ale demonizowaną tylko do pewnego momentu. Gdy bohaterowi uda się znaleźć odpowiedniego, stałego partnera. Wygląda to tak, jakby twórcy filmu bali się urazić kogokolwiek, z najbardziej konserwatywną (i heteroseksualną) publicznością na czele. Odkładając na bok prawdę o Mercurym, lepiej dla filmu zrobiłoby przyjęcie jakiejś jednej, nawet kontrowersyjnej wykładni o seksualności bohatera. I doprowadzenie jej do końca.

 

Wyrzutek z Zanzibaru i trzech brytyjskich dżentelmenów


Bardziej przekonująco na tym tle wypada motyw etnicznego pochodzenia bohatera. Scenarzysta i reżyser poświęcili kilka ważnych, wymownych fragmentów na pokazanie złożonej sytuacji Mercury'ego jako "obcego" w Wielkiej Brytanii. Wyrzutka z Zanzibaru poddanego rasistowskiemu ostracyzmowi otoczenia, jak i presji ze strony własnego ojca, który oczekuje dochowania rodowej tradycji. Ten dobrze rozpisany wątek zyskuje aczkolwiek płaskie, typowo hollywoodzkie zwieńczenie. Rodem z najgorszych, już bollywoodzkich produkcji.


Uładzona perspektywa nie dotyczy tylko postaci Mercury'ego. Podobnie zachowawczo zostali potraktowani pozostali członkowie zespołu Queen. To trzech brytyjskich dżentelmenów, którzy prawie w ogóle nie przeklinają, niczego nie ćpają (przynajmnie przed kamerą), kłócą się bez demolowania ekspresu do kawy, a jeśli już (jak Taylor) zaliczają pozamałżeńskie skoki w bok, to bez szkody dla familijnej idylli. Rzecz jasna, cała trójka jest wyrozumiała, na ile się da, wobec wyskoków frontmana. Gdy Freddie przychodzi do nich skruszony, przyjmują go z otwartymi rękami. Nie ma wątpliwości, to oni uratowali Queen. Czyż nie?


Show must go on!


Tego typu asekuranckie zabiegi sprawiają, iż "Bohemian Rhapsody" daleko do wielkiego kina biograficznego. Ale to nie jest zły film. Zwłaszcza, jeśli jest się fanem Queen. Zaangażowanie w produkcję członków zespołu pod tym względem przyniosło porywający efekt. Teledyskowy bryk może jest pobieżny i posiada zakłóconą chronologię (skąd "Fat Bottomed Girls" na pierwszej trasie zespołu?), ale obfituje za to w doskonałe muzyczne fragmenty. Panowie z Queen wiedzieli, co jest istotne. Żadnych katowanych przez radio utworów z lat 80, większą część ścieżki dźwiękowej zajmuje organiczny, barokowy hard rock ze złotej ery zespołu lat 70. Od samego początku, gdy temat logo 20th Century Fox odgrywa nie orkiestra, lecz charakterystyczna gitara May'a, wiadomo, iż trafiło się do krainy pod rządami Jej Królewskiej Mości.


Kulminacyjnym pokazem siły monarchii jest końcowa sekwencja koncertu na Stadionie Wembley, w ramach Live Aid. To najważniejszy moment filmu - Grande Finale anonsowane jeszcze w prologu. Pamiętny występ zostaje odtworzony w skali 1:1. Blisko kwadrans fenomenalnej scenicznej energii, której nie psuje nawet dolepiana na green screenie publiczność. Bez wątpienia 15 minut, które przejdzie do historii rockowej filmografii.


W porywającej sekwencji może zabłyszczeć nie tylko jednocząca pokolenia, wyznania, narodowości muzyka Queen, ale też odtwarzający Mercury'ego Rami Malik. Amerykański aktor otrzymał zadanie, któremu nie podołałby niejeden zwolennik metody Stanisławskiego. Przez pierwszą część filmu wyraźnie szamocze się z graną przez siebie postacią. Czasem balansuje na granicy parodii, przerysowując mimikę i gesty bohatera. Ale kiedy już wydaje się, że to kreacja bardziej na Złotą Malinę niż Oscara, Malik pokazuje pazur.


Jego późny Mercury porywa, zachwyca, wzrusza. Choćby w tak drobnych i znaczących momentach, jak jego interakcja z chorym na AIDS fanem w klinice. Prawdziwe tour de force przychodzi jednak we wspomnianych 15 minutach na Stadionie Wembley. Malik przyprawia tutaj o gęsią skórkę. Nawet, jeśli tylko rusza ustami do playbacku. Łzy same lecą do oczy. Krytycy nie mieli i nie mają racji. Królowa była tylko jedna. Tylko zmarnowanej szansy na lepszy o niej film żal.

 

Film obejrzany podczas uroczystej, krakowskiej prapremiery w Cinema City - IMAX, 25 października. Projekcji towarzyszła transmisja na żywo z warszawskiego kina sieci, podczas której wystąpił na żywo zespół A'la Vienne Rock. Dziękujemy za zaproszenie pani Elżbiecie Kędzierskiej.

 

"Bohemian Rhapsody" wchodzi do polskich kin 2 listopada. Dystrybutorem jest Imperial- Cinepix.

 

Podziel się treścią artykułu z innymi:
Wyślij e-mail
KOMENTARZE (0)
Brak komentarzy
PODOBNE TEMATY
Wiatr: Zasypie wszystko, zawieje... /recenzja/
59. edycję Krakowskiego Festiwalu Filmowego otworzyła premiera ...
Wojna polsko- ruska: Nie ma róży bez ognia /recenzja spektaklu/
Bez Silnego? Bez osiedla? Bez… facetów? Spektakl Pawła Świątka ...
Akademia Pana Kleksa w Teatrze Nowym w Krakowie: Witajcie w nowej bajce /recenzja spektaklu/
Pan Kleks znowu wystrzelił w kosmos, nabrał kolorów i ogłasza ...
Czarne papugi na Scenie MOS: Placebo na mrok /recenzja spektaklu/
Laureat Paszportu Polityki - Michał Borczuch kreuje świat intymnych ...