Długo wyczekiwany, rozreklamowany obraz Poula Thomasa Andersona wszedł parę dni temu na ekrany Polskich kin… i okazał się najnudniejszym filmem, jaki widziałam w ostatnim, raczej dłuższym, czasie. A oglądam całkiem sporo.
„Mistrz” to historia L. Rona Hubbarda, założyciela Kościoła Scjentologów. A może raczej historia Freddiego- agresywnego, straumatyzowanego wojennego weterana, który parając się różnych zajęć trafia niechcący na statek swojego przyszłego duchowego przywódcy. Adams pokazuje drogę nowicjusza w Kościele Scjentologicznym od momentu pierwszego spotkania z guru, do całkowitego wchłonięcia w panującą tam strukturę.
Brzmi super. Tak właśnie sobie pomyślałam, gdy zobaczyłam pierwsze zapowiedzi „Mistrza”. Oczekiwałam rozrywki (jestem fanką Scjentologów, nie chce mi się wierzyć, że ktoś może wierzyć w to, w co oni wierzą) i ciekawostek na temat Sprawy. Otrzymałam potwornie długi, monotonny i nieciekawy film, z którego ciężko wyczytać cokolwiek na temat Kościoła Scjentologów. Choć może nie opowiedzenie o wierzeniach było intencją reżysera. Jednak film jest zrealizowany w taki sposób, że doprawdy nie wiem, co mogło być jego intencją.
„Mistrza” nie ratują ani ładne kadry autorstwa Mihai Malaimare Jr., ani dobrze zagrana rola Freddiego (Joaquina Phoenix).
W filmie pada z ust pewnej kobiety zdanie, które dotyczy nowej książki napisanej przez Hubbarda. Brzmi ono mniej więcej: „Tą treść można by zawrzeć na trzech stronach ulotki i rozdawać na ulicy przechodniom”. To samo można by zrobić z „Mistrzem”- skrócić go co najmniej o połowę i puszczać tylko w porannych godzinach.
Bo „Mistrz” to doskonały lek na bezsenność.